wtorek, 13 września 2011

Bush-newsy z ostatnich 2 tygodni :)

Witam!
Przerwa w pisaniu jak zwykle długa, ale nic nie poradzę, że zazwyczaj w buszu Internet kuleje, a do Lusaki jest 200 km ;)
Mamy ostatnio trochę problemów z prądem – ludzie pokupowali trochę sprzętu i generator nie wyrabia. Trochę nam to utrudnia życie, ale nie tak znowu bardzo ;) Tylko czasem szkoda fajnych ujęć, jak nie można zdjęcia pstryknąć, bo aparat nie naładowany… Tym bardziej, że robi się coraz cieplej, coraz kolorowej i coraz piękniej :) Wszystko zaczyna kwitnąć na różowo, fioletowo, niebiesko, czerwono i pomarańczowo!
Ostatni nasz pobyt w Lusace przeciągnął się o 1 dzień z racji problemów z samochodem – ostatecznie przywiózł nas tu na pace znajomy misjonarz, a „nasz” landrover został w stolicy ;) Tak tu bywa…
Zaraz po powrocie wyszło, że na następny dzień rano (31.08.) jedziemy do Rufunsy (sąsiednia wieś, jakieś 20 km), malować klasę dla dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. Tzn. wcześniej Agata z Łukaszem i niezastąpionym dziadkiem Mathews pomalowali większość powierzchni płaskich, my miałyśmy uzupełnić część artystyczną ;) Więc ja robiłam szkice rybek, ptaszków, świnek i różowych słoni na ścianach, a Agata z Sylwią ożywiały je kolorami :) Zabawa przednia, a i efekt – przyznam nieskromnie – nie najgorszy ;)
A najlepszym hitem był dojazd do Rufunsy – Afro-rowery :D Wszystkie trzy miałyśmy za wysoko siodełka, co wymagało pedałowania przez całą drogę z ruchem bioder jak co najmniej w salsie ;p, ponadto Sylwia nie dosięgała do przerzutek (to akurat był rower księdza, stąd obecność tychże), Agata nie miała prawego pedała, a w moim nie działały hamulce, co powodowało raz po raz wyrzuty sporych ilości adrenaliny, zwłaszcza przy zjazdach z górek prosto w głębszy piach :D Ponadto do dzisiaj nie wiem, w którym kierunku dokładnie jechałam, ponieważ kierownica jechała w prawo, błotnik w lewo, a koło było gdzieś pomiędzy ;p Ale ogólnie poszło nieźle, a zakończyłam wybornym finiszem pod klasą, prosto na Sylwii i jej bicyklu ;p
W czasie drogi powrotnej Afro-słońce grzało nam prosto w plecy (a jedzie się skrótem jakieś 50 minut), co zaowocowało piękną opalenizną na wyżej wymienionych, ale niestety dopiero po dwóch dniach, jak poznikały pęcherze ;p
Czwartek (01.09.)minął tradycyjnie (szpital, adopcja), zakończony miłym akcentem ogrania ks. Michała w karty ;p
W piątek (02.09.) kończyłyśmy jeszcze malowanie, dojazd tym razem była samochodowy ;) Od tego dnia też na trochę musiałyśmy ograniczyć wszelkie wieczorne rozrywki z racji pojawienia się w okolicy uzbrojonych złodziei samochodów (osobiście ich nie widziałyśmy, ale nie żałujemy ;)). Teraz już jest spokój, aczkolwiek zawsze zapominamy spytać, czy coś nowego w ich sprawie wiadomo.
W sobotę (03.09.)byłyśmy na próbie naszego miejscowego chóru – udało mi się nagrać parę fajnych kawałków, nawet nieźle jakościowo wyszły! Może mi się uda jakoś Wam to potem udostępnić. Zaglądajcie na bloga nawet po naszym powrocie, będzie trochę niespodzianek, których nie jestem w stanie zaaranżować stąd :)
W poniedziałek 05.09. od rana byłyśmy w Rufunsie, na oficjalnym otwarciu nowej klasy :) Miałyśmy trochę problemu z organizacją transportu, ale ostatecznie jakoś poszło :) Ale ponieważ było już dosyć późno, to balony zaczęłyśmy dmuchać już w samochodzie, w wyniku czego w połowie trasy zrobiło się bardzo kolorowo i bardzo ciasno ;p, w pewnym momencie nawet potencjalnie niebezpiecznie, kiedy długi, niebieski balon pofrunął prosto przed oczy kierującej siostry Anity ;p;p;p A potem pięciu ludzi wyciągało te balony z auta, żebyśmy mogły w końcu wysiąść ;p
Otwarcie udało się wybornie, tylko potem znowu trzeba było wrócić. Busy jak zwykle nawaliły, więc ostatecznie udało nam się złapać na stopa ciężarówkę z rybami i bardzo wygodnie dojechać na pace do Mpanshy :]
We wtorek (06.09.) była kolejna wycieczka rowerowa do buszu, w celu spotkania pod dużym drzewem kilku kolejnych dzieci z programu adopcyjnego. Tym razem rower Sylwii nie miał obu pedałów, mój – już tradycyjnie – nie miał hamulców, w dodatku nie dosięgałam do siodełka i całą drogę jechałam na stojąco, co przy braku hamulców było momentami przeżyciem jeszcze bardziej ekstremalnym, niż poprzednia wycieczka ;p Ale za to rower stanowił jedną integralną całość i jechał cały w jednym kierunku ;p
W środę 07.09. urządziliśmy ponownie Kino u Fatherów, tym razem z naleśnikami naszej produkcji w roli głównej :D Cztery kobiety, dwie godziny w kuchni i już mogliśmy zaczynać konsumpcję ;p W sumie było nas 7 sztuk (2 Fatherów, 1 nowa koleżanka z Anglii (druga akurat była chora), Maggie, Agata, Sylwia i ja). Przesympatyczny wieczór, a i naleśniki nie byle jakie – z bananami i świeżo topioną czekoladą ;)
Ponadto widziałam tego dnia w szpitalu ciekawy sposób obcinania paznokci – za pomocą żyletki. Z lekarskiego punktu widzenia – nie polecam, ale jak ktoś bardzo chce próbować…
Wykonałam też pierwszy samodzielny test na malarię – nie u siebie, na szczęście, i na szczęście negatywny :) Ale fakt faktem – komarów się trochę pojawiło ostatnio (jednego nawet widziałam osobiście! ;p), dwie siostry już zdążyły załapać malarię. Więc się w miarę pilnujemy ;)
Czwartek 08.09. był w szpitalu Dniem Niskiego Ciśnienia – byłyśmy na sali operacyjnej i co pacjent, to gorzej; najpierw pan z przerostem prostaty – ciśnienie rzędu 70/40 mmHg, potem pani na pilną cesarkę – 50/30 mmHg. Noworodka niestety nie udało się uratować :( Matka przeżyła, ale więcej dzieci mieć nie będzie. Na szczęście podobno nie chciała – ma już 9 i twierdzi, że jej wystarczy… Wieczorkiem partyjka w mizerkę u księży – poniosłyśmy niestety sromotną klęskę :/ Ale, jak mawia „Father Masheki” – „ważne, żeby być razem” ;p
W piątek i sobotę (09. i 10.09.) działałyśmy intensywnie w temacie adopcji – dzieci miały badania kontrolne w szpitalu (z okazji początku nowego roku szkolnego), więc przyszły tu dosyć gromadnie, było wielkie rysowanie i wielkie fotografowanie.
No i w sobotę, jakoś tak przypadkiem, wyszła kolejna partyjka mizerki, trochę się zrehabilitowałyśmy, ale zeszło nam do 01:00 w nocy ;p Mamy nadzieję, że owych złodziei już złapano…
Niedziela (11.09.) była dniem relaksu – najpierw tradycyjna, 2-godzinna msza (niosłyśmy we trzy skrzynkę coca-coli w procesji z darami! :D), potem łyczek owej coli na probostwie ;), a następnie lunch i bardzo miły spacer po buszowych dróżkach i ścieżynkach :) I obowiązkowo fota przy baobabie!
W poniedziałek rano szpital, potem dzieciaki z adopcji w przedszkolu, potem lunch, parę kwestii organizacyjnych do załatwienia, nutrition centre, sałatka z papai u Maggie, kolacja, no i teraz piszemy do Was :)
Jutro (we wtorek 12.09.) jedziemy do Lusaki, musimy przedłużyć wizę, pokupić parę rzeczy, powysyłać maile itd.
W środę (13.09.) ks. Michał zabiera nas na safari do Luangwa Bridge, będziemy pływać łódką po jeziorze, postaramy się nie wpadać do wody, co by nie zostać krokodylim obiadem ;)
W czwartek jedziemy do Rufunsy w sprawie adopcji, a ponieważ ze względów organizacyjnych musimy to zrobić rano, to pewnie po południu zawitamy do szpitala. A wieczorem na pożegnalne party Agaty, bo niestety w piątek już wyjeżdża do Lusaki i potem wraca do Europy.

No, wystarczy Wam na razie :D Reszta za 2 tygodnie, jak nie z Lusaki, to z Poznania :)

Buziaki serdeczne z kraju baobabów :*

Zosia


P.S. Doszły też w międzyczasie paczki z Fundacji – serdecznie dziękujemy! Pełną dokumentację fotograficzną dostarczymy osobiście :)

1 komentarz:

  1. Zosiu i Sylwio!! Dziekuje Wam z calego serca za to wszystko, co robicie dla naszego programu Adopcji Serca. Na biezaco wiem od Agatki, jak bardzo pomoglyscie w Rufunsie w klasie specjalnej (wielkie brawa!!) i jak dzielnie zdobywacie zdjecia dla pewnych "upierdliwych" osob (hmmmm...) :)))--nierzadko ryzykujac wlasne zycie. Pozdrawiam Was bardzo goraco i dziekuje za mila lekture na blogu! Do napisania po Waszym powrocie. Bernadka :)

    OdpowiedzUsuń