sobota, 27 sierpnia 2011

Pisze z buszu! :D Jest internet! ;)

27.08.2011r.

Hej!
Witam po dłuuugiej przerwie! :) Dużo się w międzyczasie działo, ale nie było albo czasu na pisanie, albo dostępu do Internetu, albo do komputera. Bo to się tak w Europie wydaje, że do napisania maila wystarczy 10 minut ;p A tymczasem jest to wielce skomplikowany proces, wymagający:
  1. Posiadania gniazdka z prądem
  2. Obecności w domu w czasie, gdy ten prąd płynie (a prąd płynie 8-12:00, kiedy jesteśmy w szpitalu i 18-22:00, kiedy często siedzimy u księży lub u Maggie i Agaty)
  3. Działania Internetu, który – jak na złość – działa tylko wtedy, kiedy poprzednie dwa warunki nie są spełnione ;P Ten warunek można jednak obejść, wysyłając maile z Lusaki, ale do Lusaki jest 200 km niebezpiecznej drogi, więc z byle powodu się nie korzysta ;p
Więc prosimy nie poganiać nas, bo to wszystko nie jest takie proste, na jakie wygląda ;p;p;p

Dużo się działo w calym tym czasie.

11 sierpnia (w czwartek), tradycyjnie o 5:30 rano ;) wyjechałyśmy do Lusaki. Wysłałyśmy Wam świeże wiadomości, kupiłyśmy trochę przekąsek, bilety na autobus do Livingstone (słynny Mazhandu), po czym udałyśmy się samodzielnie do Kasisi – co za podróż! :D W ostateczności wyszło na to, że jechałyśmy trzema – rzekomo bezpośrednimi – busami w to samo miejsce i każdy z nich zawoził nas nie tam, gdzie powinien ;) Taka specyfika afrykańskich podróży – orżną nawet swojego, a jak nie daj Boże jeszcze jesteś biały, to już w ogóle zakrawa na cud, że dojechałyśmy; w dodatku ze stratą zaledwie 1,80 zł na osobę ;p Ostatni etap, lotnisko – Kasisi, przebyłyśmy na tzw. pace – pierwsza taka wycieczka, bardzo się ubawiłyśmy :D Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że takie podróże staną się naszą zwykłą codziennością ;p Jutro np. jedziemy tak do Lusaki ;p Drobne 200 km ;p

W Kasisi oczywiście jak w domu :) Tylko trzeba było jeszcze uważniej oddzielać żarty sióstr od rzeczywistości, bowiem pod naszą nieobecność w wróciła z urlopu w Polsce siostra Maria – bliźniaczka siostry Janiny :D Ale nie dałyśmy się złapać! :D:D:D

W sumie zdążyłyśmy tam tylko przenocować, bo następnego dnia o 6:00 odjeżdżał nasz autobus z Lusaki – więc pobudka o 4:00, wyjazd 4:30, bo o 5:30 teoretycznie trzeba być na dworcu (pewnie po to, żeby miejscowi zdążyli na tą 6:00 ;)).

Ok. 6:10 w piątek wyruszyliśmy, ok. 12:30 byliśmy na miejscu. Na wstępie odbyłyśmy honorowy przemarsz po Livingstone w poszukiwaniu właściwego hostelu ;p ale warto było – zamiast 3 łóżek w wielkim dormitorium dostałyśmy 3-osobowy pokoik w wieżyczce, z różowym baldachimem nad każdym łóżkiem :) Jak księżniczki :) A w recepcji / barze (w zależności od pory dnia / nocy ;)) pracował niejaki William, ochrzczony oczywiście natychmiast księciem Williamem ;)

W piątek zrobiłyśmy sobie dzień relaksu – zjadłyśmy lunch i darmowe naleśniki w hostelu (gorąco polecamy Fawlty Towers!), poszłyśmy na miejscowy market w celu upłynnienia nadmiaru gotówki ;), a następnie na kolację do włoskiej restauracji, poleconej nam przez siostrę Mariolę :) My również polecamy ;)

W sobotę załapałyśmy się na darmowy transport z hostelu pod wodospady (wyjazd o 10:00, więc jakoś po 11:00 już byliśmy w drodze ;p;p;p), zabuliłyśmy po 20$ za wejście do parku i cały dzień spędziłyśmy na oglądaniu o fotografowaniu spływającej po skałach wody ;) Piękne miejsce! Nie wiem, jak będzie z załączaniem zdjęć w kafejce, ale obiecuję, że po powrocie do polski wypełnię bloga po brzegi! :)
Jest tam takie piękne miejsce, zwane Boiling Pot („gotujący garnek”) – zalew u stóp wodospadu, otoczony stromymi skarpami, w którym cała ta rozpędzona woda rozbija się o skały… A w drodze do tego miejsca – istna afrykańska dżungla: palmy, paprocie, liany, ptaki, jaszczurki i nawołujące się pawiany :)
I tak nam dzień upłynął błogo, na podziwianiu tropikalnej przyrody…

W niedzielę z samego rana Asia i ja wyruszyłyśmy na samobójczą wyprawę – White Water Rafting. Czyli spływ pontonami po dzikiej rzece Zambezi, na granicy Zambii i Zimbabwe :> Rzeka ma obecnie ok. 20 m głębokości (w porze deszczowej dochodzi do 40 m), obfituje w wiry, spiętrzenia, fale, wartki nurt i krokodyle :> I jak sobie teraz o tym myślę, to chyba naprawdę rozum nam odjęło, żeby to robić :> Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, zabawa była przednia, a krokodyla zobaczyliśmy dopiero na końcu – po tym, jak już wszyscy siedzieli bezpiecznie z powrotem na właściwym pontonie (bo rozbitków po drodze zbierały różne przypadkowe łajby) ;p Poza tym za najbardziej ekstremalny odcinek wycieczki uznałyśmy zejście z poziomu wodospadu do poziomu pod wodospadem (sprawdźcie sobie w necie, ile to jest metrów), skąd wypływaliśmy. Szło się niemalże pionowo w dół, po czymś w rodzaju drabinki, skleconej z gałęzi, mając na sobie kapok, utrudniający ruchy, kask i sandały (albo i klapki w niektórych przypadkach ;)), a do pomocy ewentualnie wiosło, którym można się było zapierać kilka szczebli naprzód, żeby nie polecieć głową w dół gdzieś w przepaść. Oczywiście żadnych zabezpieczeń w stylu poręczy, bo i po co. Cały ten rafting i krokodyle przy tym zejściu to jest małe piwko!

A w poniedziałek o 10:00 miałyśmy autobus powrotny. Wyjechałyśmy więc trochę po 11:00 z Livingstone, planowy przyjazd do Lusaki 16:00, więc ok. 18:00 byłyśmy już na miejscu ;) Potem taksówka i ok. 19:00 zlądowałyśmy u bram Kasisi ;)

We wtorek rano rozpoczęłyśmy długą i zawiłą procedurę powrotu do Mpashyi :]
Najpierw samochodem do Lusaki, potem busem na dworzec, a następnie większym busem do Mpanshyi. Brzmi prosto, prawda? Ale to jest Afryka! :PPP Nie ma czegoś takiego, jak rozkłady jazdy, nie ma stałych miejsc odjazdu autobusów w dane miejsca, trzeba biegać po Lusace i szukać, pytać, umawiać się, a na końcu i tak człowieka orżną ;) W każdym razie zostałyśmy wsadzone do właściwego busa (za co pozostaniemy dozgonnie wdzięczne wujkowi Theodorowi! :)) i szczęśliwie (podobno rzadkość…) dotarłyśmy do Mpanshy ok. 18:00. Czyli podróż, którą samochodem odbywa się w ok. 2,5 godz., publicznymi środkami transportu zajęła nam ok. 9 godz. :D Całe szczęście, że mamy wakacje! ;p
Busy wyglądają mniej więcej tak, jak na złośliwych zdjęciach w google ;p Popękane szyby, trzydzieści osób na dwudziestu siedzeniach, kury, worki z mąką, trochę mebli, jakiś telewizor, pełen dach bagaży i sprzedawcy bananów pod oknami na każdym postoju ;) Przeżycia niezapomniane, ale podobno niebezpieczny sport (kierowcy często są po paru piwach), więc postaramy się więcej nie próbować ;)

Od środy (17.08.) rozpoczął się w Mpanshy Festiwal Młodzieży – zawody sportowe, występy chórów itd. Więc generalnie wesoło było :) Trwało to wszystko do niedzieli.
Skrótowy plan:
Środa – otwarcie
Czwartek, piątek – zawody sportowe

W czwartek byłyśmy na proszonej kolacji na probostwie (ogłaszamy wszem i wobec, że księża przygotowują wspaniałego koziołka! ;)). Podobno w tym sezonie jakaś roślina wieczorami dziwnie pachnie, podobno nieprzyjemnie, więc profilaktycznie uczyliśmy się palić papierosy, żeby wytłuc ten smród ;ppp

Sobota – występy chórów (nie zawody, bo by się pozabijali, a już na pewno zabiliby członków jury… Ze śpiewu się tu nie żartuje! ;))

W sobotę odbyło się również przyjęcie pożegnalne dwójki szwajcarskich lekarzy, więc obskakiwałyśmy 2 imprezy na zmianę ;)

A gdy w sobotę zapadł zmrok, na scenę wkroczył też „The Mzungu Band!” by odśpiewać radośnie „Teksańskiego”, „Whisky” w zmodyfikowanej wersji dla nieletnich: „Zambio” ;), „Hej Sokoły”, „Święty uśmiechnięty” i parę innych szlagierów ;) Skład osobowy tej fenomenalnej grupy: ks. Maciek (gitara), Agata (bęben), ks. Michał, Sylwia, Zosia (wokal), Łukasz (wokal + obsługa kamery). Wszystko oczywiście uwiecznione w wersji audio i foto ;) O wydaniu płyty powiadomimy niebawem :>


Niedziela – zakończenie festiwalu, na którym akurat nas nie było, ponieważ pojechałyśmy z ks. Maćkiem na mszę do Rufunsy (jedna z okolicznych wiosek, jakieś 20 km od nas). Msza była na 9:00, więc ok. 10:00 się zaczęła ;), trochę potrwała, potem ksiądz pojechał odwiedzić chorych, a Sylwia i ja zabawiałyśmy dzieci pod kościołem ;) Następnie zostaliśmy zaproszeni na lunch – tradycyjna nshima, relish i kurczak (w tłumaczeniu: kaszka kukurydziana, zielone liście, które dokładnie nie wiemy, czym są – może to i dobrze ;) i bardzo słony kurczak) – całkiem smaczne. Cały dowcip polegał na tym, że oprócz tradycyjnego składu dania trzeba było jeszcze tradycyjnie je zjeść – czyli rękami :] Po mszy z przekazywaniem znaku pokoju, po 2 godzinach zabawy z dziećmi na piachu, po przywitaniu się z różnymi miejscowymi obywatelami i po wizycie w toalecie, bez umywalki, naturalnie :> Przed jedzeniem gospodyni polewa gościom ręce wodą i niby wtedy już są czyste i można jeść ;p
W ogóle to strasznie łatwo sobie siary narobić z tym jedzeniem, bo większość początkujących odruchowo zgniata tą kaszkę z tymi liśćmi i to wszystko przelatuje im między palcami, i nie mogą nic zjeść, i miejscowi mają ubaw po pachy ;p Ale my, światłe obywatelki Zambii, nie dałyśmy im tej satysfakcji :D Rozmawiałyśmy kiedyś z taksówkarzem w Lusace i on się właśnie z tego śmiał, więc poinstruowane – jak gdyby nigdy nic – z pełną swobodą rozpoczęłyśmy konsumpcję nshimy z zadziwiającą zgrabnością ;p Tubylcy podobno byli pod wrażeniem (ks. Maciek mówił nam potem, że mówili do siebie w nyanja: „Oho, nauczyły się jeść nshimę!” :D), ksiądz dobrze się bawił, bacznie nas obserwując podczas całego posiłku, a my się najadłyśmy i ogólnie wszyscy byli zadowoleni :P
Tylko po powrocie na wszelki wypadek przeprowadziliśmy drink-dezynfekcję… ;)
A w ogóle to wracaliśmy z kurą, którą ksiądz dostał w ofierze na mszy ;p;p;p Teraz biega u niego po ogródku ;p;p;p

A zaraz po dezynfekcji przyszły dziewczynki, które chciały nas nauczyć ich afrykańskiego tańca :) Tzn. Sylwia kiedyś im mówiła, że by chciała się nauczyć, no i one zapamiętały i znalazły nas na probostwie ;) Oczywiście przed rozpoczęciem nauki obowiązkowo musiałyśmy mieć zaplecione warkoczyki, a że nie było czasu na splatanie całej głowy w drobne sznureczki, to zrobiły z nas coś a’la Pippi Langstrumph ;D Następnie dostałyśmy równie obowiązkowe chitengi do przewiązania w pasie i już można było zaczynać :) Chitenga (czyli taka duża chusta, właściwie kawał materiału w afrykańskie wzory), służy do wszystkiego – w tym wypadku akurat ma podkreślać ruchy bioder, bo to jest kwintesencja tego tańca :)

A wieczorem mieliśmy meeting u księdza, bo w sobotę przyjechała Maggie (Gosia), która jest świecką misjonarką i od 8 lat pracuje tu w hospicjum. Tyle, że spotkanie rozpoczęło się wcześniej, a my doszłyśmy dopiero po kolacji i nikt nie słyszał naszego pukania i wołania, wobec czego byłyśmy zmuszone sforsować otaczający probostwo 2 metrowy mur, dzierżąc w dodatku  w dłoniach pokaźnych rozmiarów papaję ;p Ot, taka zaprawa, bo w poniedziałek mieliśmy na skałki jechać ;p
Mur poległ, spotkanie było bardzo udane (jak wszystkie dotychczasowe ;)), trochę wina (na cześć powrotu Maggie, oczywiście ;)), trochę strzałów z dubeltówki (salwa honorowa? :D), dużo śmiechu przy tym wszystkim (m.in. dlatego, że odsłuchiwaliśmy nagrania z naszego sobotniego występu na festiwalu ;p).





W poniedziałek (22.08. – dla tych, co się  pogubili w tej przydługiej opowieści) wybraliśmy się na podbój okolicznych gór. Zapakowaliśmy liny, karabinki, uprzęże, lodówkę, koce i wielki koszyk piknikowy ;p, wsiedliśmy na pakę w samochodzie księdza i pojechaliśmy na północny-wschód (chyba :>). Wspięliśmy się wzdłuż rzeki i znaleźliśmy skałę. Ksiądz i Łukasz zamontowali i wypróbowali sprzęt, najpierw wszyscy pozjeżdżali, a potem wspinaliśmy się na górę (chyba trochę po chińsku, ale jakoś tak wyszło… Chociaż brzmi bardziej, jak byśmy zdobywali jakąś głęboką rozpadlinę, niż górę ;p). Następnie co bardziej wytrwali (Łukasz, ksiądz i Zunia) poszli na drugą stronę skały, wyższą i trudniejszą. Było super, oczywiście pełen materiał dowodowy został zgromadzony :) Planowane są kolejne wypady (pewnie jeden, jak dobrze pójdzie ;)).
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na piknik w raju :) Raj stanowił niewielki wodospad, ściekający wśród palm i paproci do zielonkawego stawu u podnóży gór. Nad brzegiem tego stawu rozłożyliśmy koce i żarełko i oddaliśmy się błogiemu lenistwu :)
Następnie spakowaliśmy manatki i udaliśmy się w drogę powrotną, śpiewając na pace, przy zachodzie słońca, różne szlagiery i kołysanki :)

Wtorek upłynął tradycyjnie – rano szpital, potem lunch i po południu wioski, środa podobnie, ale wieczorem było ognisko pożegnalne Łukasza, bo w czwartek jechał do Lusaki, żeby w piątek wylecieć do Oslo. Ognisko oczywiście bardzo udane, były kiełbaski, sałatka grecka (pomysłu księdza, wykonania mojego i Sylwii), sałatka owocowa (pomysłu i wykonania naszego), cola, piwo i Amarula :)

Czwartek i piątek – rutyna, a dzisiaj (sobota) wszystkie siostry poza siostrą Józefą są w Lusace, na obchodach 40-lecia sióstr Boromeuszek w Zambii, a my od rana siedzimy przy komputerach, żeby ogarnąć wszystkie zaległości – po pierwsze w wiadomościach dla Was, a po drugie – w porządkowaniu zdjęć dzieci z programu „adopcji na odległość”, bo zebrało się ich ponad 120, a my nie miałyśmy dostępu do komputerów przez cały ostatni tydzień.

Ponadto na bieżąco czytamy książki, ja uczę się nyanja, chodzimy do księży na „pogodne wieczorki” itd. ;) Myjemy się zwykle przy świecach albo latarkach, bo rzadko nam się zdarza być w domu przed 22, kiedy to wyłączają generator. I ogólnie fajnie jest ;)

Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia za równe 4 tygodnie :)

Zosia

czwartek, 11 sierpnia 2011

Problem ze zdjeciami :/


Niestety zdjec dzisiaj nie bedzie, poniewaz komputery w kafejce maja jakiegos wirusa i nie mozna otworzyc folderu ze zdjeciami z pendrive'a :( Ostatnio bylo to samo, ale na szczescie po tym, jak juz zdazylam troche wrzucic / wyslac. No coz, moze nastepnym razem...
Zosia

:)

U nas wszystko w porządku.
Dla ciekawskich podajemy nasz typowy plan dnia:
7:30 – śniadanie
ok. 9:00 – idziemy do szpitala na 8:00 (wcześniej nikogo tam nie ma)
12:00 – lunch, zmywanie, sjesta
14:00 – inne zajęcia (głównie związane z akcja adopcji na odległość – chodzimy po wioskach, robimy zdjęcia dzieciakom itd.). Największa z tego korzyść jest chyba dla nas, bo pozwiedzamy sobie typowe, afrykańskie wioseczki, zatopione w górach i buszu – śliczne są! :)
17:00 – zazwyczaj msza w j.njanja (rozumiemy już „amen” i „ambuye” – pan)
między 18:30 a 19:30 – kolacja
Po kolacji zmywanie, potem albo czytanie, albo pisanie kartek, albo komputer (pisanie maili i postów na bloga albo przygotowanie różnych rzeczy w związku z tą adopcja), albo idziemy na film do księży, albo na ploty do Agaty i Łukasza (oni są tu właśnie w związku z tą adopcją).

Byłyśmy ostatnio na wycieczce w jaskini (Bushman’s Cave) – taka mała grota w górach, przepiękne widoki, miłe towarzystwo.

W czwartek jedziemy do Lusaki, wyślemy maile, wkleimy powyższą treść na bloga, załatwimy, co trzeba i pojedziemy do Kasisi :) Tam przenocujemy i w piątek rano ruszamy do Livingstone (busem). Pobędziemy w piątek, sobotę i w niedzielę wrócimy do Lusaki. Może uda się zakombinować tak, żeby znowu przespać się w Kasisi i w poniedziałek wrócić tutaj.
Przy najbliższej okazji postaramy się załączyć jakieś zdjęcia z tej wyprawy :)

Pozdrawiamy serdecznie!

A teraz juz z kafejki w Lusace: wczoraj przy obiedzie towarzyszyla nam calkiem okazala, najprawdziwsza SZARANCZA! Sprawdzilysmy przed chwila w necie, to bylo naprawde to :) Duze takie, ok. 10 cm dlugosci. Jak sie uda, to przy okzaji dodamy fote :)

czwartek, 4 sierpnia 2011

Mpanshya

Pozdrowienia z Mpanshyi, gdzie to piszemy, i z Lusaki, gdzie wysylamy :p
Przybylysmy tu (do Mpanshyi) w poniedzialek weczorem, jakos po 19:00. Bylo juz cimno, wic nic nie widzialysmy, dostalysmy tylko kolacje i po wiadrze ceplej wody i poszlysmy spac ;p No, jeszcze sie rozpakowalysmy po drodze ;)
Znowu kazda ma swoj pokoj z lazienka, w dodatku swiezo wybudowany, wiec jest czysciutko i przytulnie. Jestesmy pierwszymi loktorami tego budynku.
Wczoraj (we wtorek) mialysmy 3 wycieczki krajoznawcze, z trzema roznymi przewodnikami, zeby poznac okolice. Widzialysmy przedszkole, szkole podstawowa, szkole pielegniarskakosciol, rozn biura, kuchnie itp.
Dzisiaj od rana bylysmy w szpitalu, trafila sie nam wpolpraca z przesympatycznym lekarzem (Niemiec, miszkajacy na stale w Szwajcarii, od 2 czy 3 lat w Zambii, razem z zona - tez lekarka i 2 synami). Mnostwo praktycznych i ciekawych rzeczy nam powiedzial i pokazal (a ze niemiecki lekarz ze Szwajcarii uczy w Zambii polskich studentow po angielsku, to coz w tym dziwnego... :>). Jest ginekologiem-poloznikiem, wiec w sumie dzien zaczalysmy od cesarki po afrykansku ;) Ale bylo badzo spoko, nawet znieczulnie podpajczynowkowe zapodali! Potem siedzialysmy z nim w przychodni i szpanowalysmy wiedza o chwytach Leopolda i dzialaniu Tamoxifenu ;p
Po poludniu bylysmy w odwiedzinach u ksidza, jak sie okazalo - Polaka ;), badzo fajny czlowiek. Umawiamy sie z nim i z siostra Angelika na wycieczke w gory :) Bo jest tu taka gora z krzyzem, jak nasz Giewont, ale dzisiaj nam jeden pan usilowal pokazac ten krzyz przez lornetke, ale nikt poza nim go nie widzial, wiec pojdziemy go poszukac i zrobimy zdjecie, jesli naprawde tam stoi ;p
Jest tu przepieknie, dookola gory i lasy, bajeczne widoki, zwlaszcza od ksiedza z tarasu ;) No i tutaj to juz taka prawdziwa Afryka - domki, kryte strzecha (pod jednym takim jadamy obiady :D), sklepy z blachy i slomy. Oczywiscie karty telefoniczne i cole mozna kupic w kazdym ;)
Jest tu tez cieplej, niz w Kasisi - wstjemy tylko pol godziny pozniej, a ubieramy o 2 cieple rekawy mniej. Tak samo wieczorem. No i w nocy nie marzniemy :) Komarow na szczescie tak samo malo, a tez ni lazimy po nocach, bo pracujemy tylko do 17:00, a poza tym wieczorem spuszczaja psy ;p Wiec szanse na malarie may raczej niewielkie, tym bardziej na doxie i spiac pod moskitiera :)
Mamy "swojego" psa - Sweety. Lazi za nami wszedzie i czeka wioernie pod drzwiami - ostanio koczowal np. pod sala operacyjna ;P Mamy tez slicznego malego kotka - Pussy, dwie kury i koguta, wiec na brak towarzystwa raczej nie narzekmy ;) Pozostaje miec nadzieje, ze zwierzece pchly nie przechodza na ludzi... ;p
Pozdrawiamy raz jeszcze,
BushManki ;p

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Going to the bush ;)

Witamy!
Za chwile ruszamy do Mpanshy, wiec bedziemy odciete od internetu, dlatego pisze na zapas ;)
Wczoraj bylysmy na mini-safari, mamy fote ze sloniem z odleglosci 1,5 metra! ;p Niestety nie zamieszcze, bo nie mam czasu, a takie operacje troche tu trwaja ;) Za to zwracam uwage, ze dodalam ostatnio 2 zdjecia do starszych postow- enjoy!  J
Lece sie pakowac,
Do uslyszenia nie wiem kiedy J
Pozdrawiam goraco!
Zosia